20.12.14

10 rzeczy, które zaskoczyły mnie w Londynie.



No właśnie: czym Londyn mnie zaskoczył?
Jedna z najpopularniejszych stolic świata. Stylowa, pełna artystów i biznesmenów. Chociaż wyobrażenie o Londynie w wielu aspektach miałam inne. Nie zakochałam się jeszcze w tym mieście, ale na pewno dam mu drugą szansę.
Ale do rzeczy:

1. Kameralność




To był pierwszy szok. Niska zabudowa i sporo wąskich ulic. Nawet w środku dnia odchodząc kilkadziesiąt metrów od głównych arterii miasta można znaleźć względny spokój. Londyn nie przytłacza, no chyba, że pchamy się na główne ulice w godzinach szczytu.

2. Cena komunikacji miejskiej... i pozostałe ceny też



Wiem, wiem. Dostanę od części podróżujących opiernicz, że jak się nie ma na wyjazd to się nie jedzie. Ale tak na serio: 25zł za jednorazowy bilet? Kasa na drzewku nie rośnie, z nieba nie spada, a ta wyciągana ze ściany JEDNAK NIESTETY ma pewien limit. A ceny Londyńskie zdecydowanie bolą w portfel.

3. Ruch lewostronny



Dobra. Sam w sobie nie był zaskoczeniem. Ale to jak szybko da się przestawić? Potężnym. Spokojnie od razu radziłyśmy sobie z jeżdżeniem nie po tej stronie drogi... Jedynie skręt w prawo bywał czasem kłopotliwy. Fajna rzecz: Anglicy wiedzą, że reszta Europy patrzy na pasach w lewo więc co zrobili?



4. Ogrom



Może i Londyn jest kameralny, ale wymiary ma naprawdę niesamowite! Ponad 1600 km2 (różne źródła podają różne dane). Trzy razy więcej niż Warszawa. Piętnaście razy więcej niż Paryż.
Mieszkałyśmy w drugiej strefie komunikacji miejskiej a i tak dojazd do Tower "autostradą rowerową", jadąc szybko jak się da, zajmowało nam ponad ok. 30 minut. Stref komunikacji jest sześć.

5. Muzea



Wstęp za darmo i to dla wszystkich. Nie można się wymigać. Bogate kolekcje, świetne wnętrza. Czego chcieć więcej?
Tylko lenie i ignoranci odpuściliby londyńskie muzea.
Ja miałam okazję odwiedzić trzy: Tate Modern, Galerię Narodową i Muzeum Historii Naturalnej.
Podczas wizyty w Muzeum Historii Naturalnej bardzo żałowałam, że moja mama nie ma pod ręką takiego właśnie muzeum, jako pomocy naukowej. Dla pań najciekawsze mogą być gabloty z oszlifowanymi i nieoszlifowanymi kamieniami półszlachetnymi i szlachetnymi. A główny hol? Sprawia, że człowiek czuje się bohaterem cyklu o Harrym Potterze... tyle, że w towarzystwie sporawego dinozaura ;)

6. Andrew z Free London Walking Tour


Dotychczas najlepszy z przewodników wycieczek, które miałam okazję odbyć.
Bo czy wiedzieliście że Buckingham Palace był uznawany za tak brzydki, że wprowadziła się do niego dopiero królowa Victoria i to tylko dlatego, że chciała się wyprowadzić od matki? Albo, że Jerzy VI oświadczał się Elżbiecie trzy razy zanim w końcu go przyjęła? A książę Karol, kiedy dojdzie do władzy może wybrać jedno ze swoich imion, czyli: Karol, Filip, Artur, Jerzy. Co oznacza, że jest 25% szans na to, że Wielką Brytanią władać będzie król Artur.

7. Sztuka - WSZĘDZIE



Iluzjoniści, skrzypkowie, gitarzyści, zespoły jazzowe, wszelkie formy performance. Zwłaszcza wieczorami Londyn brzmi i prezentuje. I łatwo zauroczyć się tą atmosferą.
Z tym panem się nawet wyginałam ;)


8. Czwarty postument przed National Gallery



To jedyny, na którym nie stoi posąg konny. Co roku inny artysta coś na nim 'ustawia'. W kilka lat temu grupa artystów postanowiła, że na postumencie powinien stać człowiek. Żywy. Więc powstała lista, na której można sobie było zarezerwować jedną godzinę i potem trzymając wartę na pomniku robić cokolwiek. Demonstrować. Stać na jednej nodze. Jeść. Spać. Grać na czymś. Nawet dłubać w nosie, chociaż nie wydaje mi się, żeby ktoś z tej opcji przez godzinę korzystał.
I tak przez cały rok, 365 dni, 24 osoby dziennie stały na postumencie.
A w tym roku stoi tam kobaltowy kogut stworzony przez Katharinę Fritsch.



Program ten nazywa się "Fourth Plinth" i można o nim poczytać tu.

9. Fasady lokali



Piękne. Eleganckie, często wyłożone drewnem. A to liternictwo! Każdy kto choć odrobinę siedzi w typografii zazna wręcz nieziemskich rozkoszy widząc choćby napisy na tablicach wystawianych przed lokale. I nigdy nie wyskoczył mi znienacka koląc w oczy Comic Sans!
Ale to tam takie... Zboczenie zawodowe ;)


10. Deszcz




Niby każdy wie: w Londynie pada. Ale jakoś myślałam zawsze "nie może być aż tak..", "na pewno dużo w tym przesady" ... I niestety. Każdego z 4 dni pobytu padało chociaż trochę. Czasem więcej niż trochę.


Ze względu na fakt, że z wyjazdu z Londynu, dostałam całe sześć zdjęć tekst ilustrowany jest zdjęciami znalezionymi w google. Część z nich zaczerpnęłam z bloga "Tambylscy", który bardzo polecam. Oraz stąd , stąd , stąd , stąd , stąd i z wielu wielu innych lokalizacji.
I tak: jaram się dodawaniem filmów z youtube :D

23.11.14

Francja 5-14.08.2014 cz. 2

Dzień 4

Łomotanie w okno.
5 rano.
To Emanuel, (lub inaczej: Emek [lubi] bądź Maniek [nie lubi, ale ja lubię]), nagle dowiedział się, że jeśli nie ruszy teraz, zaraz, to najprawdopodobniej utknie w korkach. Po drodze opowiada nam, że kiedyś, o mało, nie zjechał z drogi w przepaść. Ze zmęczenia.
Praca na busie jest ciężka. Kierowców nie obowiązuje limitowany czas pracy, więc gdy dostaną tzw. "ekspresa" jadą często do upadłego. Jeśli nie dają rady kładą się na godzinę, dwie, po czym znów ruszają. Bo na mecie czeka na przykład samolot, który ładunek transportuje dalej. Czeka... Taa... Do momentu startu. Spóźnieni mają pecha.
Do portu w Le Havre dojeżdżamy około 9. Czekając na wezwanie do rozładunku robimy ze wspólnych zapasów jajecznicę i kanapki. Żartujemy, że pod warunkiem oddania nam kurnika, możemy z nim jeździć i mu gotować.
Po rozładunku, Maniek nie dostaje informacji o kolejnym towarze. Wybiera numer w telefonie po czym zadaje urocze pytanie: "Szefowo... bo ja tu siedzę z takimi dwiema dziewczynami, do plaży mamy 15 kilometrów, mogę jechać?"
No i pojechaliśmy.
Zaparkowaliśmy samochód na parkingu wzdłuż plaży i wybraliśmy się na spacer, urozmaicony nauką "puszczania kaczek" i wspinaniem się na strome zbocze.


Wracamy w pobliże samochodu. Natalia układa z kamieni napis "POLSKA"... bo tak!
Jemy kanapki z sardynkami.



Po chwili siedzenia Maniek dostaje smsa z informacją o miejscu załadunku. Jest już za późno na załadunek piątkowy, więc musi czekać do poniedziałku. Decydujemy pojechać, znaleźć owo miejsce, żeby w poniedziałek było łatwiej.

nie widać, ale jechaliśmy... 80km/h :D
Przez zamknięte drogi oraz DURNE objazdy, kończące się nagle i bez oznaczenia, objeżdżamy okolicę cztery razy. W końcu dopada nas rezygnacja, którą postanawiamy uleczyć tanim francuskim winem z widokiem na morze.
W Carrefoure'rze kupujemy 6(!) butelek wina, nachosy i marchewki, od których na jakiś czas się uzależniłyśmy. Serio. W dwa albo trzy dni zjadłyśmy ok 4-5 kg marchewek. Info praktyczne: w Carrefoure'ach jest na warzywno-owocowym takie fajowskie stoisko z napisem "moins 1 euro" co znaczy po prostu "mniej niż 1 euro". Oczywiście, oznacza to na ogół 0,99 euro, ale i tak jest fajnie. Banany, jabłka czy marchewki, wybitnie poprawiają nastrój po konserwach.
Parkujemy na podobnym miejscu co wcześniej. Maniek podwija boczną planekę i opiera ją na wsuniętych między ramę paki, a plandekę sufitu, deskach (bocznych) tak byśmy mieli daszek bo pogoda zaczyna się powoli pogarszać.
W końcu znajduje nas Piotrek. Piotrek się ogłosił na grupie autostopowej, że do domu nie wraca tylko na zachód pędzi. I że jakby się ktoś chciał integrować w Europie to niech da znać... W efekcie integracja przebiegła nad Kanałem La Manche, siedząc na pace, w towarzystwie owych 6 +1 butelek wina, eksperymentów gastronomicznych jak ryż  z marchewką i tuńczykiem, a nawet rozstawionego namiotu.

Jakby kogoś ciekawiło jak się wchodzi do kurnika to.. odwrotnie niż Piotrek ;)
Pogoda się załamała.. tak troszeczkę.

Stoimy na zboczu wzgórza, a pada tak, że spływająca woda zakrywa nam stopy. Jeśli czegoś potrzebujemy z szoferki wychodzę w kostiumie kąpielowym, bo szkoda mi moczyć ubrania.
Przypadkiem zahaczam... tym, no hmmm... pośladkiem... o pewien wystający element.
Krew, pryskanie spirytusem i plasterek. Nadal mam bliznę.
Ale atmosfera przednia!

Powoli rodzi się w nas pomysł nocnego pływania gdy tylko przestanie padać.
Przebieramy się w kostiumy i zbiegamy po schodach, docieramy do wody, włazimy po kolana i...
-NIE. MA. TAKIEJ. OPCJI!!!
Za to Piotrek z Natalią bawią się super. Chwilę później wracamy na górę.. Wypada się chociaż chwilę przespać. Maniek chyba nie do końca świadom, zaoferował nam kurnik. Po dwóch "ale jesteś pewien?" z najwyższą przyjemnością zgadzamy się... W końcu miękkim i ciepłym legowiskiem się nie gardzi!
Natalia jest wysportowana niesamowicie... Ale poruszanie się w małych przestrzeniach ogarnia słabiej. Jak wyglądało nasze pakowanie się do kurnika?
-Właź, nie zrób sobie krzywdy, połóż się a ja wszystko ogarnę.
:D metoda, jak skuteczna, tak wizualnie dość karkołomna.

Dzień 5

Tym razem pobudka zdecydowanie bardziej sympatyczna. Budzi nas gorąc!
Jemy śniadanie i z otwartym bokiem sprzątamy pakę. Mijający nas Francuzi są tym widokiem zdecydowanie zachwyceni.


Ciepło miło, podejście do kąpieli w morzu no. 2.
Tym razem sukces :D
Fale mocne, przy wejściu dość spore kamienie uderzają w nasze nogi, ale samo pływanie-niesamowita frajda. I punkt na to-do-list Natalii odhaczony.


Wychodząc z wody Piotrek rzuca zachwytem na temat kąpieli do pewnej pani... I co się okazuje?
ONA MÓWI PO POLSKU!
To Olga. Urodzona we Francji z rodziców Polaków. Jest tak zachwycona, że może porozmawiać z kimś po polsku. Proponuje nawet, że zabierze nas do Etretat.
Panowie postanawiają już jechać i poczekać na nas na miejscu.

Olga decyduje się zakupić prowiant. 2 potężne bagietki, chyba ze 2 kg winogron, brzoskwinie, ser (śmierdziuch aż miło), szynkę, pomidorki, sok, piwo i nie pamiętam nawet co jeszcze... Zakupy tak nam się przeciągają, że doczekujemy chyba z 5 telefonów pt: "ILE JESZCZE?!"
Gdy docieramy na miejsce okazuje się, że na miejscu są jeszcze 2 busy, 3 kierowców.
Do miasta się raczej nie wjeżdża więc zostawiamy samochody przed i ruszamy pieszo.
Etretat jest absolutnie cudowne. I budynki, i klify robią niesamowite wrażenie.


Robi się coraz goręcej więc po chwili siedzenia na plaży decydujemy się dopłynąć do unoszącej się na wodzie platformy.
Woda jest zimna i jest to fantastyczne przy tej temperaturze.
Po powrocie na brzeg decydujemy się wspiąć na klify.


Po powrocie pada komenda do wymarszu. Zatrzymujemy się przy samochodach i spotykamy najlepszy prowizoryczny grill w historii!
Potrzebny stół? Wystarczą 4 europalety.
Siedziska? Niektórzy wożą fotele, albo leżaki. Ewentualnie można zrobić ławkę z krzesła, drabiny i 2 desek.


Po grillu, Olga zabiera nas na zakupy. Chce dać nam możliwość spróbowania kuchni francuskiej więc kupuje ślimaki, krewetki, mule, "pate", bagietkę, ser, ciasto, lody. W domu otwiera trzynastoletnie (!) wino.
Ślimaczek..?
Cóż... Spróbowałam!
no ale przełknąć nie dałam rady.
Za to Natalia dzielnie pochłonęła swojego. Podobno nawet na końcu smakował jak wieprzowina...

jeszcze przed ślimaczkiem

Przy mulach sytuacja się odwróciła.
Przerzuciłyśmy się na bagietkę z owym "pate", serem (cudownym), wino i lody.
A potem zostałyśmy położone na mięciutkim łóżku...

Dzień 6

Rano podbudka. Śniadanie. Kościół.Nawet trzy.
A wyjazd? Dostajemy kanapki, także takie z serem. Zapakowane w specjalne, szczelne torebki. Olga nas zawiozła w jedno miejsce, znalazła tabliczkę, poczekała. A kiedy okazało się, że nikt się nie zatrzymuje? Zabrała nas w inne miejsce i sama nam stopa złapała!
Na dwa stopy dojeżdżamy do Paryża.
Pan, który nas wwozi do miasta co drugie zdanie pyta "you understand?" ale nie przeszkadza mu to w rozmawianiu z nami na temat "Lech Wałęsa/Solidarność" ...

Dowozi nas pod Gare du Lyon, gdzie siadamy i czekamy na naszego paryskiego hosta :)

10.10.14

Francja 5-14.08.2014, cz. 1

Kompan: Natalia
Cel: Le Havre, Etretat, Paryż
Czas: 10 dni
Budżet: 50 euro (z zapasem, ale poszło tyle)

Z Natalią chodziłam do klasy w liceum. I szczerze? Do końca nie byłam pewna czy ze mną pojedzie. Okazuje się, że ona też pewna nie była.
Tą podróż układałam pod nią. A ona lubi Francję. Uczyłyśmy się razem języka, Natalia była na wymianie uczniowskiej.
Zaczęłam od grupy na fb "non-stop w drodze" z postem "2 dziewczyny, ok. 2 tygodni, PL->Francja albo PL-gdziekolwiek-PL", żeby zaserwować Natalii jakąś łatwiejszą wersję.
Pojawiła się opcja wyjazdu na Gibraltar... Z odebraniem nas z Częstochowy. Dziesięciodniowy wyjazd. Z noclegiem. I wyżywieniem... Zbyt pięknie, czyż nie?
Na szczęście ta opcja odpadła samoistnie.
Tak więc Francja! Północ czy południe? Wybrałyśmy północ.
Natalia ma jeden warunek: musi być 'plażowanie'. Okej! Co poleca mama? Etretat, które uwielbiali impresjoniści. Teraz przyjeżdżają tam bogaci paryżanie. Co jest najbliżej z większych miast? Le Havre, największy port w Europie. A jeśli uda nam się znaleźć hosta na CS, Paryż. A z tym to nie tak łatwo. Oto jedna z napotkanych opinii:
ciężko, prawie w ogóle nie odpisują. Lepiej się nie nastawiać na sukces, choć można próbować.
A mi 2 dni do wyjazdu zostały... Trzeba się brać do roboty!
Do tego muszę podesłać Natalii listę rzeczy do zabrania. I zrobić zakupy. I zacząć wysyłać couchrequesty.
I nagle okazuje się, że w tym przerażającym Paryżu da się znaleźć hosta!
Sprawne zakupy spożywcze. Sporo, wytrzymałego i niegniotącego się. Dobry chleb, jabłka, ogórki, marchewki. Pasztet i "coś co wytrzyma w warunkach zdecydowanie niechłodniczych, bo nie ma szans aby chłodniczych uświadczyło". No to pani dała. Kabanosy. Ale jakie! Kupowałam dzień przed wyjazdem. W dniu wyjazdu było już o połowę mniej.
Do tego wszystkiego tyle zupek w proszku, że pewnie będziemy świecić.

Dzień 1

Nie zaspałam!
No dobra. Żartuję... Zaspałam dość sporo. I jeszcze kubka zapomniałam.
Tata dowoził.
Spotkałyśmy się, a dzięki temu, że DK1 rozkopana przekroczyłyśmy ją bez większego narażania życia i ustawiłyśmy się w absurdalnie genialnym miejscu.
Z jednej strony zatoczka dla służb wszelakich, z drugiej, od strony wewnętrznej drogi na użytek Tesco, BP i tym podobnych, praktycznie nieużywany pas.
Komenda:
"Natalia, rozpuszczaj włosy!"
I możemy łapać.
Po mniej niż 10 minutach siedzimy w aucie. Jedziemy z gościem. który dzięki trenowaniu tańca towarzyskiego w młodości, mimo niesprzyjającej temu polityce, zwiedził naprawdę pokaźny kawałek Europy. I był trzy razy żonaty. Też przez taniec towarzyski. A raczej dzięki niemu. Panowie! Uczcie się tańczyć!
Dowiózł nas na zatoczkę zaraz przed bramkami na A2.
Kartka "PO" i jedziemy dalej.W trakcie podróży co chwila leje tak, że najszybszy tryb wycieraczek nie pomaga. No to faaaaaajnie...
Wysadza nas na Orlenie przed Poznaniem.
Od razu pakujemy się pod parasole i szykujemy herbatę. Zaniepokojoną panią pracującą w barze uspokajamy, że nie, nie spalimy wszystkiego i owszem, posprzątamy po sobie.
Nagle dostrzegam znajomą twarz... Nie no. Chyba nie... Po chwili drugą i trzecią.
Proszę państwa, prawie złapałyśmy na stopa kabaret. Dokładniej Kabaret Skeczów Męczących.
Sprawdziłam na fb dokąd jadą... No 60 km to by podwieźć mogli!
A prawie, bo zanim się zebrałyśmy, spakowałyśmy, skorzystałyśmy z WC i zapytałyśmy... Oni odjechali...
Ale lajka na fejsbuczku mam jak im napisałam, że miałam pytać czy nas na stopa nie podwiozą ;)
Taki FEJM.
Spotykamy 2 pary innych autostopowiczów... W tym jedną czekającą już ok 2 h. Póki polskie internety w telefonie publikuję posta na "non-stop w drodze". Zgłasza się kierowca, który chce nas zabrać. Musimy tylko przejechać kilkadziesiąt kilometrów w kierunku granicy. Szybko pytamy pierwszego lepszego kierowcę. I oto jest! Czterech dżentelmenów. Speców od budowy. Jadą na południe Niemiec, gdybyśmy chciały... Chcemy? Nie no. Jednak klify wołają. Podwożą nas na Orlen koło Świecka. A po drodze zjeżdżamy z autostrady do... Biedronki! Wchodzimy po wodę. Wychodzimy z piwem, orzeszkami w pikantnej skorupce, kisielami (ale głupio, że taka jest poprawna forma tego słowa, nie?), 2 paczkami kabanosów, tuńczykiem w puszce, batonami czekoladowymi, kefirem i kilkoma innymi rzeczami.

Na stacji benzynowej czekać mamy około godziny. Spoko! Nie spieszy się nam!

Tyle, że w tym czasie podchodzi do nas Karol.
-Jesteście autostopowiczkami?
-Tak!
-A dokąd jedziecie?
-Docelowo na północ Francji
-A to jak chcecie to mogę was zabrać minimum do Hanoveru...
O proszę! SMS do umówionego kierowcy, że dziękujemy bardzo, ale pojawiła się trochę lepsza opcja i pakujemy się do samochodu.
Karol ma 19(!) lat. Chociaż ja dałam mu 35... Długa historia :D
Jadąc gadamy o wszystkim, dokarmiamy go i razem dojeżdżamy pod Hanover.
Otwieramy piwo, orzeszki i bardzo przyjemnie kończymy dzień
No i się nam kierowca unosi honorem. Nie będziemy spać w namiocie, bo zimno! W trójkę ciśniemy się w szoferce. Faktycznie, gorąco było w nocy. Nie, nie tak! Po prostu okna trzeba było uchylić, żeby się oddychać dało ;)

Rano.
Sprawnie zbieramy się do drogi i jedziemy razem na rozładunek.
A tam nic. Bo okazuje się, że spedytor się mści. Bo raz wyszedł z biura. Z głową na wysokości metra. Trzymany za kark.
Trochę posiedzieliśmy, Natalia zaznała luksusów spania w słońcu na trawie.
A Karol się w końcu rozładował. Ruszyliśmy dalej i koło Dortmundu dzięki CB radiu przesiadłyśmy się do kolejnego kierowcy. Jedziemy do Venlo!
Co się podczas podróży działo nie wiem.. Przespałam :D I to jak komfortowo! Pod mięciutkim kocykiem, na mięciutkim łóżku.
W Venlo tylko się przesiadamy. Również CB radio pomogło. Na wstępie dostajemy arbuza. Potem dalsze dokarmianie słodyczami. Kierowca... Dziwny. Bardzo angażuje się w rozmowę tylko po to żeby nagle maksymalnie podgłośnić lecącą w radiu techniawę.
Do kolejnej ciężarówki przesiadamy się (chwała CB) w Antwerpii.
Razem dojeżdżamy do Calais.
Po drodze zapoznaje nas z problemami dotyczącymi przeprawy z Francji do UK. Otóż nielegalni imigranci pchają się na chama do ciężarówek. Po prostu otwierają tył lub rozcinają plandekę. Bardziej kreatywne osobniki chowają się w zderzakach albo włażą pod owiewki.

On our way to Calais

Docieramy na stację Total licząc na wiaderko internetu... Niestety nie ma tak dobrze.
19 jest... W sumie młoda godzina więc idziemy łapać dalej.
Przed stacją stoją dwa busy na polskich tablicach.

Z ową subtelnością tarana drę się:
-DZIEŃ DOBRY!
na co jeden kierowca do drugiego:
-No mówiłem Ci, że Polki!!!
 Chodźcie dziewczyny grill będzie!
Dostałyśmy piwa, zostałyśmy odkarmione, opowieściami się wymieniliśmy, a do tego dostałyśmy szoferkę na noc.

Następnego dnia wstałyśmy o 9 i dostałyśmy herbatę. Potem kierowca ruszył dalej.
A my? Nas wezwał Carrefour i internety w McDonaldzie.
1/3 ceny całych zakupów poszła na najlepsze ciastka na świecie.
A do tego się wycwaniłyśmy. Kupiłyśmy paczkę makaronu (4 porcje) i dwa słoiczki sosu bolońskiego (po 2 porcje). Et voila! 2 obiady dla 2 osób za niecałe 3 euro ;)
I chyba wtedy uzależniłyśmy się od marchewek...
Wzięłyśmy prysznic i wpakowałyśmy się do busa.

Świeża, wymyta, ani trochę nie 'zniewalająca zapachem' i przeszczęśliwa Natalia :D
Do Rouen jechaliśmy bocznymi drogami. A do tego załadunek. I problemy na firmie. I mandat :/
Trochę przykro, że pierwsza zrozumiana rzecz po francusku to "sto trzydzieści pięć euro" ...
Gdy na wieczór dojechaliśmy do Rouen, od razu został nam znaleziony kierowca jadący do Le Havre. Do tego użyczył nam butlę gazową i (ustawiony przez innych kierowców) oddał nam kurnik <3
(kurnik to potoczna nazwa dla miejsca do spania nad szoferką)
Ciepło, miękko, czegóż chcieć więcej?


6.10.14

Instrukcja obsługi: Budapeszt

Oto pierwszy z serii tekstów zawierających stricte praktyczne informacje.

Jak dojechać?
Autostopem: Jadąc przez Cieszyn polecam trasę Brno - Kuty - Bratysława - Rajka - Gyor - Budapeszt.
Jeśli chodzi o Bratysławę: stacja Jarovce, zaraz za miastem, powinna dawać szansę na bezpośredni stop do Budapesztu. Należy zwrócić uwagę, którym mostem będziecie przejeżdżać Dunaj (znaki nad drogą z nazwą i słowem 'hid' np. Petofi hid, Margit hid).
Blablacar: przejazdy na trasie Cieszyn-Budapeszt już od 30 złotych.

Jak dolecieć?
Ze względu na podniesienie kosztów "opłat administracyjnych", najtańsze loty Wizzair'em kosztują 78zł w obie strony, pod warunkiem uczestnictwa w Wizz Discount Club. Wyloty z Warszawy.
Jeden z najlepszych dojazdów do centrum, koszt to poniżej 10 złotych.
dojazd do centrum: autobus 200, przesiadka na metro stacja Kobanya-Kispest,

Nocleg
Korzystam z serwisu www.booking.com. Szukając 'last minute', na wieczór przed rezerwacją, znalazłam siedem hosteli, w których cena za trzy noce wynosiła 20 euro lub mniej.
Ja osobiście uwielbiam Avenue Hostel. Dobra lokalizacja, śniadanie w cenie, rezerwacja bez karty kredytowej. Każde łóżko w dormitorium ma zasłonkę, półkę, lampkę oraz 2 "gniazdka". Bez dopłat za pościel czy też ręczniki.

CouchSurfing. Działa bez problemu.

Spanie na dziko. Klasycznie polecane jest Wzgórze Gellerta.

Transport publiczny
Świetnie rozwinięta sieć komunikacyjna, w tym 4 linie metra. 1/żółta linia metra to drugie najstarsze metro w Europie (zaraz po metrze Londyńskim). Z kolei linia 2/czerwona jest położona najgłębiej. W pewnych miejscach przebiega ona na głębokości 50-60 metrów.
Maszyny biletowe prawie na każdym przystanku, możliwość nabycia biletu u kierowcy tylko na niektórych liniach. Bilet kasujemy po wejściu do tramwaju/autobusu, lub też przed wejściem na stację metra. Jeden bilet=jeden kurs, z wyjątkiem metra, tu możemy zmieniać linię póki nie wyjdziemy na powierzchnię.
Bilet jednorazowy: 350HUF (ok. 5zł, kupowany u kierowcy jest droższy: 450HUF/6,5zł)
Bilet z jedną przesiadką: 530HUF (ok. 8 zł, maszyna/kasjerka wydaje )
Bilet dobowy: 1650HUF, czyli około 23zł, opłaca się już przy 5 kursie.
Możliwość zakupu bloczku 10 biletów: 3000HUF (ok. 42zł)
Bilety kasuje się zawsze. Info od mieszkańców: kontrolerzy są bezlitośni i nie mówią w żadnym języku obcym, a kary wysokie.

UWAGA zdumiewająca sprawa ;) Studentom z ważną legitymacją ISIC, w przypadku pobytu powyżej 2 dni opłacalne jest nabycie biletu miesięcznego za 3450HUF(niecałe 50 zł).
(dzięki Michał ;) )

Jeśli chcecie skorzystać z basenów termalnych, opłaca się karta BudapestCard. Kosztuje około 4500HUF(ok.65zł), za 24h. W cenie wejście do term, darmowy transport publiczny i wejście do kilku muzeów,

Ciekawostka: Wsiadając w tramwaj numer 2, jadący po pesztańskiej stronie Dunaju, można w około 30 minut zobaczyć takie atrakcje jak Parlament, Most Łańcuchowy i Wielka Hala Targowa, po stronie Pestu oraz Wzgórze Gellerta, Zamkowe, Kościół Macieja i Basztę Rybacką po stronie Budy.

Wymiana walut
Nie należy wymieniać euro na forinty jeżeli różnica w kupnie i sprzedaży jest większa niż 15HUF.
Euro to OKOŁO 300HUF. Kurs jest stabilny, ale zdarzają się kilkunstoforintowe różnice.
Złotówki można wymienić w każdym kantorze.

Poruszanie się po mieście
Na czerwonym świetle się nie przechodzi. Nie ważne że nic nie jedzie.
Jeśli sygnalizacja świetlna nie działa należy próbować nawiązać kontakt wzrokowy z kierowcą nadjeżdżającego samochodu i jeśli ten zwolni przejść. Należy kierowcy podziękować przez podniesienie ręki.

Woda
Kranówa. Naprawdę. Jest czysta, smaczna, a butelkę można uzupełniać w wielu punktach miasta.
W przypadku kupna ważny jest kolor nakrętki:
różowa: niegazowana
zielona: lekko gazowana
niebieska: gazowana

Chwyty marketingowe, oszustwa i nie-oszustwa, na których można stracić kasę.
W obiegu nie występują monety 1 i 2HUF, a mimo to ceny zawierają końcówki "0,99".
Kasa nabija wartość 100, a wynik końcowy z paragonu zaokrągla do 5.
Uwaga na banknot 200HUF, od dawna wycofany z obiegu.
Płacąc za posiłek nie należy mówić "dziękuję", jeśli chce się odzyskać resztę. Należy podać pieniądze, poczekać na resztę i dopiero wtedy podziękować. Mile widziany napiwek 10-15%.
Uwaga! Banknoty 1000HUF muszą mieć hologram.

Jedzenie i picie
Gulasz nie powinien kosztować więcej niż 1200HUF.
Langosz w wersji bogatszej w składniki to około 600HUF. (Mieszkańcy polecają Retro bufe przy stacji metra "Arany Janos utca")
Pizza na kawałki ok. 250 HUF za 1 oraz 400HUF za dwa. Tu info od Włocha. "Pizza slices" przy ulicy Nagymezo, według niego smakuje jak prawdziwa włoska ;)
Świeże warzywa i owoce warto zakupić w Wielkiej Hali Targowej. Można tam dostać również pieczywo i wyroby masarskie.
Najlepiej jak najdalej od głównego wejścia. I lepiej w lewej części hali.
Najniższe ceny są w lokalach znajdujących się w dzielnicy żydowskiej. (jej granice wyznaczają stacje: Oktogon, Blaha Lujza ter, Astoria, Deak Ferenc ter, Szent Istvan ter.)
Za piwo w lokalu płaci się około 510HUF.
Wina w sklepach dostępne już od około 400HUF (w prawie każdym sklepie otworzą wam butelkę)
Nie należy jeść ani kupować blisko Dunaju (granicę wyznaczają takie ulice jak Bajcsy-Zsilinszky utca czy Karoly krt.)

Co kupić?
Paprykę: suszoną, sproszkowaną, słodką i ostrą, oraz w formie pasty,
Wino, te dobrej jakości zaczynają się już od kilku euro.

Co warto zwiedzić?
Tak naprawdę Budapeszt wystarczy oglądać 'z zewnątrz'.
Parlament, Most Łańcuchowy, Bazylika św, Stefana, Baszta Rybacka, kościół Macieja, Pałac Habsburgów to absolutne must see. Warto wziąć udział w Free Walking Tour. Młodzi przewodnicy, wycieczki konkretne i zabawne. Możecie od nich wziąć mapki centrum Budapesztu.
Całość oparta na napiwkach.
Wycieczka ogólna startuje codziennie z Vorosmarty Ter, o 10.30 i 14.30, trwa około 2,5-3 godziny.
Można też wziąć udział w wycieczkach o komunizmie, oraz po dzielnicy żydowskiej (ten sam punkt, 15.30), albo w wycieczce po pubach: 2 shoty w cenie, w każdym lokalu zostaje się na jedno piwo.
Koniecznie należy wejść na Wzgórze Gellerta po zmierzchu.
Można odwiedzić też Wyspę Małgorzaty.

Ponadto:
można skorzystać z możliwości wyjazdu do Szentendre (czyt. Sentondre), porównywanego do Kazimierza nad Wisłą. Mając bilet 24 lub 36 godzinny dopłacamy tylko 310HUFx2.
Tutaj można obejrzeć relację Jakuba Porady z wizyty w Szentendre

Baseny termalne
W Budapeszcie istnieje 14 kompleksów basenów termalnych, część to dawne tureckie łaźnie. Największy kompleks to termy Szechenyi. Niektóre termy oferują wejścia nocne (23:00-4:00), niektóre w tygodniu nie wpuszczają kobiet.
Najlepiej mieć własny ręcznik, te dostępne w termach:
1)kosztują
2)są kiepskiej jakości

Jak wyjechać/wrócić?
Metro 4 do końca, stacja Kelenfold vasutallomas. Wyjście w stronę przeciwną do głównej części dworca (po wyjściu ze stacji w budynku dworca widoczne są mapy).
mapa
Należy ustawić się na wyjeździe spod McDonalda lub na wjeździe na stację OMV.
Można łapać zarówno na Bratysławę, jak i na Wiedeń. Ostatnia stacja wspólna (Mol z restauracją Marche) znajduje się około 4 km przed rozjazdem na Wiedeń i Bratysławę. (mapa)
Potem już tylko do Rajki lub na stację Bratysława Jarovce. A stamtąd nie powinno być problemem złapanie tira bezpośrednio do Polski.

23.9.14

Budapeszt 16-18.05.2014, cz. 3


czyli śniadanie po włosku, jedziemy przez Wiedeń i autostop nocą.



Wstajemy wcześnie i od razu wysyłamy smsa do Marco.

"O której możemy wpaść oddać klucze i się pożegnać?"


Zero odpowiedzi.

Bardzo powoli jemy śniadanie.

Brak odpowiedzi.

Jeszcze wolniej się pakujemy.

I nadal bez odpowiedzi.

Przed jedenastą dochodzimy do wniosku, że nie możemy już dłużej czekać. Trudno. Zbieramy się  i po prostu zadzwonimy do drzwi. Może uprzedzimy dzwoniąc.
Szybko przemierzamy ulicę Andrassy i skręcamy w Nagymezo. Dzwonię do Marco. Nie odbiera, ale po chwili dostaję smsa "Otwieram".

Ups... Nam kilkaset metrów zostało. Sprintem, sprintem!

Po wejściu witamy się z Marco i Roberto. Półprzytomni są, bo urodziny Roberto świętowali także tej nocy. Położyli się spać o 7, a ilość pustych butelek szokuje nawet nas.
Panowie przygotowują dla nas typowe śniadanie śródziemnomorskie, czyli na słodko.
Pieczywo tostowe z nutellą i czarna kawa. W maleńkich filiżankach. 
Jedna filiżanka. Druga. Trzecia. Dopiero po czwartej, ilość spożytej kawy jest wystarczająca.





W końcu żegnamy się, robimy pożegnalne zdjęcie, oraz jedno upamiętniające skarpetki Roberto.






Naprawdę nie wiem skąd je wytrzasnął :D

Idziemy w kierunku Astorii.
Przejścia podziemne połączone są w jedno. Zanim wyszliśmy właściwym wyjściem trochę czasu minęło. Zgodnie z hitchwiki szukamy przystanku właściwego autobusu.

Hurrra! Znaleźliśmy!
Ale chwila.... no tak. Tak łatwo być nie mogło. Ów autobus nie kursuje w weekendy.
Wybieramy inny jadący w mniej/więcej tym samym kierunku i wysiadamy na ostatnim pewnym przystanku.

Dalej idziemy pieszo. Docieramy do stacji benzynowej, tam internet i szybka kontrola lokalizacji. Okej, idziemy dobrze, ale do spotu mamy jeszcze kawałek. Około, 3-4 przystanków, Ja chcę podjechać autobusem, ale Kasia i M są przeciwni. Szkoda im pieniędzy.
Przegłosowana ruszam za nimi.
Okazuje się, że te trzy przystanki to wcale nie tak blisko, ale w końcu widzimy Ziemię Obiecaną.
Czytaj: McDonald's. To właśnie nasz spot.
Niestety spacer zabrał nam mnóstwo czasu i łapać zaczynamy po 14.

Przynajmniej tyle że mamy szczęście. Kasia idzie pytać, a ja z M stajemy na wylocie z kartką Gyor.
Kierowca podniósł się znad bagażnika. Przymrużył oczy. I machnął na nas!
Szybkie upewnienie czy może wziąć trzy osoby. Jedziemy!
Dojeżdżamy do jednej ze stacji koło Gyoru. Robimy tu ostatnie zdjęcie podczas wyjazdu.



Bardzo zachęcające miny!
Ruch na stacji jest tak mały, że łapiemy na zapytanie. Chwilę wcześniej sprawdziłyśmy takie kluczowe słowa jak 'następna', 'stacja' po niemiecku.
Docieramy na Mol/Marche kilkanaście (może dwadzieścia kilka) kilometrów przed Rajką. I nikt nie jedzie na Rajkę!

Za to są tu jacyś Cygani z nożami na sprzedaż. A przyjechali samochodami na polskich tablicach. Znaczy część z nich.. Bo była ich jakaś trzydziestka... I jeszcze otoczyli nas. Kobiety żartują coś o numerkach z nami. No doborowe towarzystwo. Nic dziwnego, że nikt nie chce nas zabrać.
Robi się coraz później, a my coraz bardziej boimy się, że właśnie w tym towarzystwie będziemy musieli przetrwać.

W końcu decydujemy się: Dobra! Jedziemy w kierunku Wiednia i odbijamy na Bratysławę...
I to okazało się kiepskim pomysłem.

Trafiamy na dziwną boczną stację benzynową. Z tego wszystkiego kupuję herbatę za 4 euro... Mimo, że wodę, kuchenkę i herbatę mamy ze sobą. Mistrz biznesu normalnie.
Potem idziemy pytać. Na parking dla TIRów najpierw wysyłamy M. Jakie miałby szanse na podwózkę jakby najpierw dwie dziewczyny przeszły..? Na kartce wypisujemy mu wszelkie zwroty w czeskim i słowackim oraz kierunki jakie mu pasują... Po czym on, jak się później okazało, olał połowę i pytał o tylko jedną trasę. My ruszamy po nim. Żeby dowiedzieć się czegoś czego on się nie dowiedział. Że wszyscy kręcą jeszcze weekendówki. I że nikt nie jedzie w kierunku Bratysławy.
Rumuni częstują nas colą a my coraz bardziej zestresowane wracamy do M.

Na stres nam to nie pomaga. Do tego jedyne co możemy zrobić to wrócić w okolice stacji. 
I wtedy pierwszy z cudownych ludzi. Pan starszy. Gadamy z nim w języku... w językach mieszanych. A on bardzo chce nas zrozumieć. Kasia przekazuje informacje po niemiecku i próbuje zrozumieć odpowiedź, a ja staram się wyłapać w odpowiedzi to co przeoczy Kasia.
"Czy mógłby nas pan zabrać do Bratysławy" i "Tak, ale ja nie mogę jechać autostradą, bo nie mam winiety" zajmuje nam 10 minut.

W końcu ruszamy. I lądujemy w całkowicie nam nieznanej części Bratysławy. Oczywiście. Bo przecież żadne z nas Bratysławy nie zna. Ale to jest część jakiegoś blokowiska.
Na stacji jeden facet. Podchodzimy i Kasia subtelnie zaczyna "Entschuldigung!"... Na Słowacji. Potem pada oczywiste "Nerozumem".

Szybko wyjaśniamy, że musimy się znaleźć w okolicy autostrady i zanim prosimy o pomoc, mówi, żebyśmy poczekali, aż auto wymyje to nas zabierze.
Dowozi nas na drogę równoległą z autostradą.

Łapać zaczynamy o 23. Z kartką.
I zaraz coś się zatrzymuje!
Sympatyczny Słowak, zabierze nas do Zyliny.
Okazał się fanem Krakowa. Do tego czyta polskie teksty, dlatego wybierał dla mnie najbardziej zrozumiały z synonimów danego słowackiego słowa. Dowiózł nas po 1,5 h. 

Na tej stacji zmęczenie dało się we znaki. Kasia koniecznie potrzebowała zjeść coś ciepłego. 
Wyciągnęłyśmy kuchenkę i zaczęłyśmy Master Chef'a, z zupką Vifona w roli głównej. I w tym momencie M sobie nagrabił... Rzucił komentarzem, że 'a ten samochód był na polskich blachach!'. 
Kiedy Kasia była w połowie zupy. Tak na niego szczeknęła, że sama się zdziwiłam... Nigdy nie przeszkadzajcie kobiecie w jedzeniu!
Kończymy jeść, a kolejnego stopa łapiemy około 1.

Do Cadcy dojeżdżamy (znów) ekspresowo. 160 km/h na liczniku i na miejscu jesteśmy po chwili. 
Przywdziewam kamizelkę odblaskową i staram się łapać przy drodze, Kasia znowu pyta. I znowu załatwia nam stopa!

Kierowca nie dość, że dowiezie nas do Cieszyna, to jeszcze finiszuje w Białymstoku. Co oznacza, że M dojedzie prawie do domu! Kierowca jedzie bokami. Do tego w pewnym momencie całkowicie mimo nawigacji zdaje się na Kasię.
Cieszyn witamy o 2:30. Kierowca podwozi nas pod dom Kasi. Żegnając się obie wygłaszamy M kazanie. Że mamy 

absolutnie gdzieś jak czuje się z innymi językami. Ten kierowca wiezie go daleko i MUSI się chociaż postarać.

Żegnam się też z Kasią i ruszam w kierunku akademika. Przed trzecią klub studencki tętni życiem. Ale ja mam wielki 

plecak i cały dzień podróży za sobą. Czyli prosto do łóżka.
Ciekawa jestem czy Kasia pójdzie na ten angielski...
PS: Ta sesja o której była mowa na początku? Wszystko zdane w pierwszym terminie ;)