23.9.14

Budapeszt 16-18.05.2014, cz. 3


czyli śniadanie po włosku, jedziemy przez Wiedeń i autostop nocą.



Wstajemy wcześnie i od razu wysyłamy smsa do Marco.

"O której możemy wpaść oddać klucze i się pożegnać?"


Zero odpowiedzi.

Bardzo powoli jemy śniadanie.

Brak odpowiedzi.

Jeszcze wolniej się pakujemy.

I nadal bez odpowiedzi.

Przed jedenastą dochodzimy do wniosku, że nie możemy już dłużej czekać. Trudno. Zbieramy się  i po prostu zadzwonimy do drzwi. Może uprzedzimy dzwoniąc.
Szybko przemierzamy ulicę Andrassy i skręcamy w Nagymezo. Dzwonię do Marco. Nie odbiera, ale po chwili dostaję smsa "Otwieram".

Ups... Nam kilkaset metrów zostało. Sprintem, sprintem!

Po wejściu witamy się z Marco i Roberto. Półprzytomni są, bo urodziny Roberto świętowali także tej nocy. Położyli się spać o 7, a ilość pustych butelek szokuje nawet nas.
Panowie przygotowują dla nas typowe śniadanie śródziemnomorskie, czyli na słodko.
Pieczywo tostowe z nutellą i czarna kawa. W maleńkich filiżankach. 
Jedna filiżanka. Druga. Trzecia. Dopiero po czwartej, ilość spożytej kawy jest wystarczająca.





W końcu żegnamy się, robimy pożegnalne zdjęcie, oraz jedno upamiętniające skarpetki Roberto.






Naprawdę nie wiem skąd je wytrzasnął :D

Idziemy w kierunku Astorii.
Przejścia podziemne połączone są w jedno. Zanim wyszliśmy właściwym wyjściem trochę czasu minęło. Zgodnie z hitchwiki szukamy przystanku właściwego autobusu.

Hurrra! Znaleźliśmy!
Ale chwila.... no tak. Tak łatwo być nie mogło. Ów autobus nie kursuje w weekendy.
Wybieramy inny jadący w mniej/więcej tym samym kierunku i wysiadamy na ostatnim pewnym przystanku.

Dalej idziemy pieszo. Docieramy do stacji benzynowej, tam internet i szybka kontrola lokalizacji. Okej, idziemy dobrze, ale do spotu mamy jeszcze kawałek. Około, 3-4 przystanków, Ja chcę podjechać autobusem, ale Kasia i M są przeciwni. Szkoda im pieniędzy.
Przegłosowana ruszam za nimi.
Okazuje się, że te trzy przystanki to wcale nie tak blisko, ale w końcu widzimy Ziemię Obiecaną.
Czytaj: McDonald's. To właśnie nasz spot.
Niestety spacer zabrał nam mnóstwo czasu i łapać zaczynamy po 14.

Przynajmniej tyle że mamy szczęście. Kasia idzie pytać, a ja z M stajemy na wylocie z kartką Gyor.
Kierowca podniósł się znad bagażnika. Przymrużył oczy. I machnął na nas!
Szybkie upewnienie czy może wziąć trzy osoby. Jedziemy!
Dojeżdżamy do jednej ze stacji koło Gyoru. Robimy tu ostatnie zdjęcie podczas wyjazdu.



Bardzo zachęcające miny!
Ruch na stacji jest tak mały, że łapiemy na zapytanie. Chwilę wcześniej sprawdziłyśmy takie kluczowe słowa jak 'następna', 'stacja' po niemiecku.
Docieramy na Mol/Marche kilkanaście (może dwadzieścia kilka) kilometrów przed Rajką. I nikt nie jedzie na Rajkę!

Za to są tu jacyś Cygani z nożami na sprzedaż. A przyjechali samochodami na polskich tablicach. Znaczy część z nich.. Bo była ich jakaś trzydziestka... I jeszcze otoczyli nas. Kobiety żartują coś o numerkach z nami. No doborowe towarzystwo. Nic dziwnego, że nikt nie chce nas zabrać.
Robi się coraz później, a my coraz bardziej boimy się, że właśnie w tym towarzystwie będziemy musieli przetrwać.

W końcu decydujemy się: Dobra! Jedziemy w kierunku Wiednia i odbijamy na Bratysławę...
I to okazało się kiepskim pomysłem.

Trafiamy na dziwną boczną stację benzynową. Z tego wszystkiego kupuję herbatę za 4 euro... Mimo, że wodę, kuchenkę i herbatę mamy ze sobą. Mistrz biznesu normalnie.
Potem idziemy pytać. Na parking dla TIRów najpierw wysyłamy M. Jakie miałby szanse na podwózkę jakby najpierw dwie dziewczyny przeszły..? Na kartce wypisujemy mu wszelkie zwroty w czeskim i słowackim oraz kierunki jakie mu pasują... Po czym on, jak się później okazało, olał połowę i pytał o tylko jedną trasę. My ruszamy po nim. Żeby dowiedzieć się czegoś czego on się nie dowiedział. Że wszyscy kręcą jeszcze weekendówki. I że nikt nie jedzie w kierunku Bratysławy.
Rumuni częstują nas colą a my coraz bardziej zestresowane wracamy do M.

Na stres nam to nie pomaga. Do tego jedyne co możemy zrobić to wrócić w okolice stacji. 
I wtedy pierwszy z cudownych ludzi. Pan starszy. Gadamy z nim w języku... w językach mieszanych. A on bardzo chce nas zrozumieć. Kasia przekazuje informacje po niemiecku i próbuje zrozumieć odpowiedź, a ja staram się wyłapać w odpowiedzi to co przeoczy Kasia.
"Czy mógłby nas pan zabrać do Bratysławy" i "Tak, ale ja nie mogę jechać autostradą, bo nie mam winiety" zajmuje nam 10 minut.

W końcu ruszamy. I lądujemy w całkowicie nam nieznanej części Bratysławy. Oczywiście. Bo przecież żadne z nas Bratysławy nie zna. Ale to jest część jakiegoś blokowiska.
Na stacji jeden facet. Podchodzimy i Kasia subtelnie zaczyna "Entschuldigung!"... Na Słowacji. Potem pada oczywiste "Nerozumem".

Szybko wyjaśniamy, że musimy się znaleźć w okolicy autostrady i zanim prosimy o pomoc, mówi, żebyśmy poczekali, aż auto wymyje to nas zabierze.
Dowozi nas na drogę równoległą z autostradą.

Łapać zaczynamy o 23. Z kartką.
I zaraz coś się zatrzymuje!
Sympatyczny Słowak, zabierze nas do Zyliny.
Okazał się fanem Krakowa. Do tego czyta polskie teksty, dlatego wybierał dla mnie najbardziej zrozumiały z synonimów danego słowackiego słowa. Dowiózł nas po 1,5 h. 

Na tej stacji zmęczenie dało się we znaki. Kasia koniecznie potrzebowała zjeść coś ciepłego. 
Wyciągnęłyśmy kuchenkę i zaczęłyśmy Master Chef'a, z zupką Vifona w roli głównej. I w tym momencie M sobie nagrabił... Rzucił komentarzem, że 'a ten samochód był na polskich blachach!'. 
Kiedy Kasia była w połowie zupy. Tak na niego szczeknęła, że sama się zdziwiłam... Nigdy nie przeszkadzajcie kobiecie w jedzeniu!
Kończymy jeść, a kolejnego stopa łapiemy około 1.

Do Cadcy dojeżdżamy (znów) ekspresowo. 160 km/h na liczniku i na miejscu jesteśmy po chwili. 
Przywdziewam kamizelkę odblaskową i staram się łapać przy drodze, Kasia znowu pyta. I znowu załatwia nam stopa!

Kierowca nie dość, że dowiezie nas do Cieszyna, to jeszcze finiszuje w Białymstoku. Co oznacza, że M dojedzie prawie do domu! Kierowca jedzie bokami. Do tego w pewnym momencie całkowicie mimo nawigacji zdaje się na Kasię.
Cieszyn witamy o 2:30. Kierowca podwozi nas pod dom Kasi. Żegnając się obie wygłaszamy M kazanie. Że mamy 

absolutnie gdzieś jak czuje się z innymi językami. Ten kierowca wiezie go daleko i MUSI się chociaż postarać.

Żegnam się też z Kasią i ruszam w kierunku akademika. Przed trzecią klub studencki tętni życiem. Ale ja mam wielki 

plecak i cały dzień podróży za sobą. Czyli prosto do łóżka.
Ciekawa jestem czy Kasia pójdzie na ten angielski...
PS: Ta sesja o której była mowa na początku? Wszystko zdane w pierwszym terminie ;)





8.9.14

Budapeszt 16-18.05.2014, cz. 2

Z włoskim smaczkiem czyli Marco, Roberto, Paolo i Matteo, czarna kawa, impreza i Wzgórze Gellerta na gorąco.


Dotarliśmy pod wskazany adres i na bezczela przemknęliśmy za jakąś kobietą przez drzwi wejściowe. Ruszyliśmy w górę, by zorientować się, że na żadnych drzwiach nie ma ani numeru mieszkania, ani nazwiska...
No to gdzie by tu..?
 Ale nie ma głupich! Zawsze można zejść, odnaleźć właściwy przycisk na domofonie et voila!
Dziarskim krokiem pędzę na dół, sięgam do klamki i... Szok! Okazuje się, że drzwi są na zatrzask, a od środka otwiera się je magią... Albo dobrze ukrytym przyciskiem.
Telefon nadal milczy więc postanawiamy kulturalnie, "na żula" rozsiąść się na schodach.
Chwilę później słyszymy otwierane drzwi i na schodach pojawia się Marco. Jak zwykle pojawia się problem (który mnie zawsze bawi niezmiernie) w ilości wymienianych na powitanie całusów.
Włoch całuje 2 razy, a tym Polkom jeszcze mało!
Widać też lekkie rozczarowanie kiedy CS'owe "my two friends and I" (chwała Panu za angielski i jedno słówko dla obu płci :D ) okazuje się zestawem 2 dziewczyny + 1 facet.
Cóż, Aniołki Charlie'go będziemy odwalać następnym razem.
A i tak najlepsza była wiadomość od Marco... Wyglądało to tak nieprawdopodobnie, że serio wątpiłam w mój angielski. Otóż zaproszenie przysłał mi takie:



Wchodzimy w sam środek imprezy. Alkohole świata, przekąski, muzyka i śpiew, Budapeszt po włosku wita nas opcją all inclusive.
Trochę szkoda, że jestem jedyną osobą, która z nimi rozmawia.
Kasia rozumie większość, ale nie czuje się pewnie w mówieniu. Więc nie mówi...
A M nie mówi, bo nie umie. Wyciąga telefon i się nim bawi. Widać, że jest znudzony i nawet nie próbuje się integrować. Nie to co Kasia. Od wina dostała lekkich rumieńców i chęci coby się z chłopakami dogadać.
W trakcie rozmowy wychodzi na jaw, że Matteo jest pilotem. I pracuje dla Wizzair'a. Jakby tego było mało: dostałyśmy oficjalne zaproszenie pt: "Jeśli w samolocie usłyszycie moje imię dajcie znać, to pokażę wam kokpit. Nieeee to nie jest zabronione. W sumie lot dla pilota wygląda tak: start-film-lądowanie... Film mogę sobie odpuścić" :D
Z solenizantem musi być!
Niedługo potem M. ogłasza, że jest zmęczony, dlatego Marco zabiera nas taksówką (a co!) do owego drugiego mieszkania. Tłumaczy sposób otwierania drzwi i daje nam klucze.
Nas zaprasza na imprezy ciąg dalszy, więc M szykuje się do spania, a my szybciochem ogarniamy aparycje :D
Bawimy się w największym klubie Budapesztu aż do 4 rano.
Marco zamawia nam taksówkę. Wsiadamy, dojeżdżamy do mieszkania, płacimy (ała.. tym razem wolałabym spacer... tańsze to.), żegnamy się z kierowcą i idziemy do drzwi.
Wyciągam bezpiecznie schowane klucze (tu dziewczyny mają łatwiej if you know what I mean ^^) i podaję je Kasi.
Kasia wtyka pierwszy w zamek, obraca... I nie obraca.
Ups. To chyba był ten drugi.
Próbuje z drugim i SUKCE... Dobra, jednak tylko próbuje.
No to tego... Coś jest nie tak.

-Dawaj no te klucze!

Sprawdzam pierwszy: ani drgnie. Drugi? Głupio byłoby złamać.
Dzwonimy do M! A faktycznie. Telefony zostawiłyśmy w mieszkaniu, żeby nie zgubić.
No to mamy trochę prze... 4 rano. Ciemno. Pusta ulica. Przynajmniej pusta! I do tego zaczyna nam się robić trochę chłodno. Zaczynam chodzić żeby się trochę rozgrzać, patrzę na budynek, nad drzwiami widzę '92A'.

-Kasiaaaaaa. Jaki był numer domu?
-No 92..?
-Ale jaka literka?
-B, chyba?

... Czyli jednak wejdziemy do domu.
M zajął kanapę, zostawiając nam wspaniałe, duże łózko na antresoli. Plus nastrojowa czerwona pościel.
Śpimy do 10, a potem śniadanie: zdrowo i pożywnie! Czyli kanapki z pasztetem, zupki chińskie, kisiel, popijamy czarną kawą. Porządne odżywianie się Kasi poszłoooo... Ale jestem z niej dumna. Normalnie nawet soli nie używa, a tu je rzeczy, od których można zacząć świecić się w nocy i nie narzeka. Powiem więcej: w ogólne nie narzeka! Deszcz, chłód, mało snu, kiepskie jedzenie i ani jednego złego słowa.
Wychodzimy w słońcu późnego poranka (no chyba zacznę pisać wiersze!) na Plac Bohaterów. Zadanie dnia dzisiejszego: kupić Budapest Card. Daje ona możliwość bezpłatnego korzystania z komunikacji miejskiej, wejścia do paru muzeów a także do term (!).
Idziemy w kierunku Oktogonu, mijając kolejne ambasady.
Wyłudzamy mapkę miasta od chłopaka sprzedającego wycieczki objazdowe oraz rejsy po Dunaju. Pomaga nam również zlokalizować punkt informacji turystycznej gdzie prowadzona jest sprzedaż kart.
Info: Punkty informacji turystycznej (nie wiem jak jest z tymi przy dworcach i na lotnisku) są otwarte w dni robocze...
W sumie Kasia chciała zwiedzić Budapeszt pieszo. Szczęście jej dopisało.
Ruszamy w kierunku Dunaju mijając po drodze wspaniałą Operę (dla chętnych: można ją zwiedzać). Wchodzimy w uliczki mijając Bazylikę św. Stefana (Opłata za wejście: 200 huf/1 euro albo jak ja podczas następnego wypadu, weszłam na mszę. Za to nie mam zamiaru płacić), a potem omijając odgrodzone uliczki (jakiś film kręcili) docieramy do Parlamentu. To jest coś co absolutnie, obowiązkowo trzeba zobaczyć! I w dzień i w nocy. Dzień odhaczony, zostaje nam noc.


A teraz zagadka! I w sumie mogę się wykosztować na pocztówkę z następnego wypadu ;)
Co łączy Paryż i Budapeszt?
Kto pierwszy, ten lepszy.
Idziemy na Wyspę Małgorzaty, która jest sportowo-rekreacyjnym centrum miasta, i jemy tam drugie śniadanie. Chwilę wcześniej Kasia robi sobie zdjęcie przy jednej z brzydszych fontann jakie na Węgrzech widziałam.
Podróżniku! Pasztet Twoim przyjacielem! Burżujsko dodajemy ogórki i siadamy na ławce na odwrót, tak żeby mieć widok na rzekę.
Przechodzimy na stronę Budy.
Jej główną zaletą jest to, że daje dobry widok na Peszt :D
Ale i tam są fajne punkty. Baszta Rybacka i kościół św. Macieja. A do tego dwa wzgórza: Zamkowe oraz Gellerta. Po zobaczeniu Baszty, dajemy się skusić sklepowi z pamiątkami. Potem siadamy na schodach żeby zakupy zapakować i dostajemy w gratisie mijającą nas grupkę Francuzów.

Bo Francuzi :P
Następuje szybka decyzja: głodni jesteśmy, idziemy na polowanie!
Jako, że kolega z Oktogonu był bardzo pomocny postanawiamy i tym razem zgłosić się do niego po radę.
Przy okazji dopytujemy rejs... W końcu dochodzimy do wniosku, że nie będziemy sobie odmawiać skoro nie wiadomo kiedy znowu będziemy w Budapeszcie.
Znów idziemy w kierunku rzeki.. Mija nas kilka naprawdę dużych grup kibiców. Po jakieś 30-50 osób każda. Wie ktoś może co się tam 17 maja działo?
Od tego chodzenia odechciewa nam się szukania poleconych lokali, więc zgarniamy po ogrooomnym kawałku pizzy w pierwszym, który się nawinął.
Później kupujemy pocztówki (mam taki plan. zawsze przywozić pocztówki a potem wytapetować nimi jedną ze ścian) i pędzimy na łódź. Kolejne 40 minut spędzamy oglądając Budapeszt z perspektywy Dunaju. Całkiem to fajne ale zdecydowanie na jeden raz.
Kiedy znowu stajemy na lądzie decydujemy się poszukać jakiegoś sklepu monopolowego. Węgry? Tokaj! I nie napić się go?
A potem co? WZGÓRZE GELLERTA!
Miejscówa z najlepszym widokiem. Odnajdujemy mały placyk, siadamy na ziemi i walczymy z korkiem. Bo oczywiście o korkociągu nikt z nas nie pomyślał.. A właśnie: czego nauczyłam się przy kolejnym pobycie? Że jak dobrze traficie to można w sklepie poprosić o otworzenie butelki!
W końcu się udaje a my zaliczamy jeden z fajniejszych, wyjazdowych wieczorów.

A co się trafia później? Walka z własną wolą. Bo wiecie. Moja silna wola jest słabą silną wolą. A tu trzeba zdecydować czy wchodzimy jeszcze 2 razy tyle pod górę czy nie...
Z tego pojedynku wychodzę jako zwycięzca ;) wchodzimy (stąd to 'gorąco') i doświadczamy jednego z najlepszych widoków w życiu. Top 5 na pewno. Nie wiem czy nie najlepszego. Dociera do mnie co znaczy 'zapierający dech w piersiach'... I nie mam na myśli wspinania się na górę :D
Po 23 schodzimy do term zaraz pod wzgórzem. Wygrzewamy się (oraz gwałtownie schładzamy, po chyba nam się coś we łbach poprzewracało i po saunie leciałyśmy biegiem do baseniku 2x2m, wypełnionego wodą o temperaturze 12 stopni...) i po 2 wychodzimy.
W planach mieliśmy zobaczyć Parlament nocą. I nie wyszło. Okazało się, że światła gaszą, po którejś w nocy. Niby fajnie. Ekologicznie. Ale ja to chciałam Kasi pokazać!
Powrót do mieszkania jest chyba najtrudniejszym z wszystkich dotychczasowych marszów. Woda wyciągnęła z nas siły. W mieszkaniu tylko przebieramy się i rzucamy na łóżko.
W końcu jutro trzeba będzie jakoś wrócić.
Kasia na 8 w poniedziałek MUSI być na zajęciach...

A teraz WIDOCZKI:
















4.9.14

Na początek... Początek!

Jakiś czas temu rzuciłam hasłem, że jak przekroczycie na facebook'u sto pięćdziesiąt lajków to będzie tekst gratisowy.
No i przekroczyliście. A ja nagle zorientowałam się, że nie wiem o czym napisać.

Zaczęłam więc kombinować.
Może przewodnik po Budapeszcie? Ale chwilę potem przyszła myśl: przecież to i tak miało powstać. Nie pójdę na łatwiznę wrzucając zaplanowany już tekst.
A może o kuchni? Ale co ja tak naprawdę o niej wiem? Kiedy jeżdżę królują pasztety, kabanosy i zupka chińska. Dania miejscowe są raczej rzadkim wyjątkiem i prezentem dla siebie. No chyba, że pojadę z rodzicami.. Ale tu poznałam dogłębnie tylko menu chorwackiego wybrzeża. Częściowo prawdziwe, częściowo pod turystów, ale zrobione raczej gorzej niż lepiej.
Potem wpadł pomysł na 'mój top 5 europejskich stolic"... No super! Zwiedziłam ich 9... Chyba nadal trochę za mało żeby się wypowiadać.

I nagle mam!
Skoro bloga początek to może właśnie i własne początki podróżniczego bakcyla opiszę?

Pytanie o to jak zaczęłam pojawia się dość często. Najlepsze jest to, że nie ma w tym mojej zasługi. Ja to po prostu mam we krwi.
Można też powiedzieć, że wyssałam to z mlekiem matki.

Moja mama. Geograf. I to taki z pasją. I udało jej się nie dość, że nie zrazić mnie do geografii to jeszcze tą pasją zarazić. Do tego zasłużyła się pokazując mi charakterystyczne punkty całej chyba Polski. Większość łańcuchów górskich. Pojezierza, pomorze, niziny i wyżyny. Miasta i wsie. Zabytki z listy UNESCO i te zapomniane.
I mapy uczyć się kazała. Kogo to w liceum umęczyło, ręka w górę? :D
To dzięki niej mogę teraz bez wyrzutów sumienia jeździć przede wszystkim za granicę.

Później przyszły 3 wycieczki zorganizowane. Paryż i dwa razy Costa Brava z Barceloną... Fajnie? No nie do końca. Możliwość świetna, ale nic bardziej nie wkurza niż dyktowanie mi ile czasu gdzie wolno mi spędzić. Wersal? 1,5 godziny. Luwr? 3 godziny (jakiś żart. do tego zwiedzone biegiem). Wolny czas w Parku Guell? 20 minut. Mimo pełnego uwielbienia dla naszego przewodnika miałam ochotę go za to pogryźć!

A jak z autostopem było?
Z Polski przecież jestem. W świadomości historia autostopu od zawsze. I zawsze w granicach państwa.

Podczas majówki 2012, na jednej z chorwackich stacji benzynowych, do moich rodziców podeszła polska para stopująca do Polski.
I nagle klapki opadły z oczu i doznałam olśnienia: tak da się dotrzeć WSZĘDZIE!

Potem padło już tylko pytanie:
"-Mamooooo? Jak brata zabiorę albo faceta sobie znajdę to mogę też tak jechać?
-Jasne..."
No tak. Nie uwierzyła mi. Chociaż nie wiem, do której części ta wątpliwość się odniosła: ogólnie do wyjazdu, do przekonania brata czy też do znalezienia faceta... No dzięki za wiarę w moje możliwości :P

Pół roku i kilkadziesiąt relacji z podróży później wiedziałam że jadę. I nie potrzebuję do tego ani brata ani faceta. Znaczy własnego do tego nie potrzebuję. Jakikolwiek by się przydał, żeby rodzice się nie martwili.
Ruszyłam.
I pokochałam to ponad wszystko inne. Chociaż nie. Jedzenie nadal wygrywa ;)
Nigdy nie doświadczyłam tyle dobroci ludzkiej. Nigdy też nie czułam się tak silna jak wtedy kiedy autostop zmuszał mnie do radzenia sobie w najróżniejszych warunkach.

Od pierwszej decyzji o wyjeździe, takich wypadów było już 6.
Ponad 16 tysięcy kilometrów przejechanych autostopem.
Bez autostopu nie wykąpałabym się w kanale La Manche. Nie spałabym pod jednym z łuków Koloseum. Nie zwiedziłabym Heineken Experience w Amsterdamie. Nie zajadałabym się ciachem z cukierni gdzieś w okolicach Chyżnego. Nie tańczyłabym nocą na praskich Hradczanach. Nie jeździłabym rowerem po holenderskiej wiosce. I nie poznałabym tylu cudownych ludzi!

Teraz zaczynam obsesyjnie myśleć o podróżowaniu samotnym. Pewnie poczekam jeszcze chwilę żeby rodzice przyzwyczaili się do tej myśli... A może ruszę sama już za chwilę. Kto wie? Może już następny Budapeszt będzie tym samotnym. Okaże się.

Wiem jedno: przez najbliższe kilka lat nie przestanę. Tylko muszę przemyśleć jak zgrać to, z innymi ważnymi dla mnie rzeczami, w jedno harmonijne życie... Szczęśliwe ;)

PS: Jeśli chcecie spróbować to nie pytajcie nikogo o zdanie czy radę. My wszyscy zaczynaliśmy od zerowego doświadczenia. Większość z nas odbyła pierwszą podróż z osobą równie niedoświadczoną. Kupcie dobry plecak (50-75L), przejrzyjcie dostępne w internecie przykładowe listy rzeczy do zabrania, kilka zwrotów w miejscowych językach i ruszcie. Bo nie ma nic co sprawia większą przyjemność niż świadomość, że w trudnej sytuacji dajemy sobie radę... I że zawsze znajdzie się ktoś obok dla kogo przyjemnością będzie pomoc nam.
Człowiek dowiaduje się, że da się spać zawsze i wszędzie.. Nawet gdy budzi Cię rżenie konia, aut. A. Mońka

Na rowerach przez holenderskie pola, aut. A. Mońka


aut. A. Mońka