23.9.14

Budapeszt 16-18.05.2014, cz. 3


czyli śniadanie po włosku, jedziemy przez Wiedeń i autostop nocą.



Wstajemy wcześnie i od razu wysyłamy smsa do Marco.

"O której możemy wpaść oddać klucze i się pożegnać?"


Zero odpowiedzi.

Bardzo powoli jemy śniadanie.

Brak odpowiedzi.

Jeszcze wolniej się pakujemy.

I nadal bez odpowiedzi.

Przed jedenastą dochodzimy do wniosku, że nie możemy już dłużej czekać. Trudno. Zbieramy się  i po prostu zadzwonimy do drzwi. Może uprzedzimy dzwoniąc.
Szybko przemierzamy ulicę Andrassy i skręcamy w Nagymezo. Dzwonię do Marco. Nie odbiera, ale po chwili dostaję smsa "Otwieram".

Ups... Nam kilkaset metrów zostało. Sprintem, sprintem!

Po wejściu witamy się z Marco i Roberto. Półprzytomni są, bo urodziny Roberto świętowali także tej nocy. Położyli się spać o 7, a ilość pustych butelek szokuje nawet nas.
Panowie przygotowują dla nas typowe śniadanie śródziemnomorskie, czyli na słodko.
Pieczywo tostowe z nutellą i czarna kawa. W maleńkich filiżankach. 
Jedna filiżanka. Druga. Trzecia. Dopiero po czwartej, ilość spożytej kawy jest wystarczająca.





W końcu żegnamy się, robimy pożegnalne zdjęcie, oraz jedno upamiętniające skarpetki Roberto.






Naprawdę nie wiem skąd je wytrzasnął :D

Idziemy w kierunku Astorii.
Przejścia podziemne połączone są w jedno. Zanim wyszliśmy właściwym wyjściem trochę czasu minęło. Zgodnie z hitchwiki szukamy przystanku właściwego autobusu.

Hurrra! Znaleźliśmy!
Ale chwila.... no tak. Tak łatwo być nie mogło. Ów autobus nie kursuje w weekendy.
Wybieramy inny jadący w mniej/więcej tym samym kierunku i wysiadamy na ostatnim pewnym przystanku.

Dalej idziemy pieszo. Docieramy do stacji benzynowej, tam internet i szybka kontrola lokalizacji. Okej, idziemy dobrze, ale do spotu mamy jeszcze kawałek. Około, 3-4 przystanków, Ja chcę podjechać autobusem, ale Kasia i M są przeciwni. Szkoda im pieniędzy.
Przegłosowana ruszam za nimi.
Okazuje się, że te trzy przystanki to wcale nie tak blisko, ale w końcu widzimy Ziemię Obiecaną.
Czytaj: McDonald's. To właśnie nasz spot.
Niestety spacer zabrał nam mnóstwo czasu i łapać zaczynamy po 14.

Przynajmniej tyle że mamy szczęście. Kasia idzie pytać, a ja z M stajemy na wylocie z kartką Gyor.
Kierowca podniósł się znad bagażnika. Przymrużył oczy. I machnął na nas!
Szybkie upewnienie czy może wziąć trzy osoby. Jedziemy!
Dojeżdżamy do jednej ze stacji koło Gyoru. Robimy tu ostatnie zdjęcie podczas wyjazdu.



Bardzo zachęcające miny!
Ruch na stacji jest tak mały, że łapiemy na zapytanie. Chwilę wcześniej sprawdziłyśmy takie kluczowe słowa jak 'następna', 'stacja' po niemiecku.
Docieramy na Mol/Marche kilkanaście (może dwadzieścia kilka) kilometrów przed Rajką. I nikt nie jedzie na Rajkę!

Za to są tu jacyś Cygani z nożami na sprzedaż. A przyjechali samochodami na polskich tablicach. Znaczy część z nich.. Bo była ich jakaś trzydziestka... I jeszcze otoczyli nas. Kobiety żartują coś o numerkach z nami. No doborowe towarzystwo. Nic dziwnego, że nikt nie chce nas zabrać.
Robi się coraz później, a my coraz bardziej boimy się, że właśnie w tym towarzystwie będziemy musieli przetrwać.

W końcu decydujemy się: Dobra! Jedziemy w kierunku Wiednia i odbijamy na Bratysławę...
I to okazało się kiepskim pomysłem.

Trafiamy na dziwną boczną stację benzynową. Z tego wszystkiego kupuję herbatę za 4 euro... Mimo, że wodę, kuchenkę i herbatę mamy ze sobą. Mistrz biznesu normalnie.
Potem idziemy pytać. Na parking dla TIRów najpierw wysyłamy M. Jakie miałby szanse na podwózkę jakby najpierw dwie dziewczyny przeszły..? Na kartce wypisujemy mu wszelkie zwroty w czeskim i słowackim oraz kierunki jakie mu pasują... Po czym on, jak się później okazało, olał połowę i pytał o tylko jedną trasę. My ruszamy po nim. Żeby dowiedzieć się czegoś czego on się nie dowiedział. Że wszyscy kręcą jeszcze weekendówki. I że nikt nie jedzie w kierunku Bratysławy.
Rumuni częstują nas colą a my coraz bardziej zestresowane wracamy do M.

Na stres nam to nie pomaga. Do tego jedyne co możemy zrobić to wrócić w okolice stacji. 
I wtedy pierwszy z cudownych ludzi. Pan starszy. Gadamy z nim w języku... w językach mieszanych. A on bardzo chce nas zrozumieć. Kasia przekazuje informacje po niemiecku i próbuje zrozumieć odpowiedź, a ja staram się wyłapać w odpowiedzi to co przeoczy Kasia.
"Czy mógłby nas pan zabrać do Bratysławy" i "Tak, ale ja nie mogę jechać autostradą, bo nie mam winiety" zajmuje nam 10 minut.

W końcu ruszamy. I lądujemy w całkowicie nam nieznanej części Bratysławy. Oczywiście. Bo przecież żadne z nas Bratysławy nie zna. Ale to jest część jakiegoś blokowiska.
Na stacji jeden facet. Podchodzimy i Kasia subtelnie zaczyna "Entschuldigung!"... Na Słowacji. Potem pada oczywiste "Nerozumem".

Szybko wyjaśniamy, że musimy się znaleźć w okolicy autostrady i zanim prosimy o pomoc, mówi, żebyśmy poczekali, aż auto wymyje to nas zabierze.
Dowozi nas na drogę równoległą z autostradą.

Łapać zaczynamy o 23. Z kartką.
I zaraz coś się zatrzymuje!
Sympatyczny Słowak, zabierze nas do Zyliny.
Okazał się fanem Krakowa. Do tego czyta polskie teksty, dlatego wybierał dla mnie najbardziej zrozumiały z synonimów danego słowackiego słowa. Dowiózł nas po 1,5 h. 

Na tej stacji zmęczenie dało się we znaki. Kasia koniecznie potrzebowała zjeść coś ciepłego. 
Wyciągnęłyśmy kuchenkę i zaczęłyśmy Master Chef'a, z zupką Vifona w roli głównej. I w tym momencie M sobie nagrabił... Rzucił komentarzem, że 'a ten samochód był na polskich blachach!'. 
Kiedy Kasia była w połowie zupy. Tak na niego szczeknęła, że sama się zdziwiłam... Nigdy nie przeszkadzajcie kobiecie w jedzeniu!
Kończymy jeść, a kolejnego stopa łapiemy około 1.

Do Cadcy dojeżdżamy (znów) ekspresowo. 160 km/h na liczniku i na miejscu jesteśmy po chwili. 
Przywdziewam kamizelkę odblaskową i staram się łapać przy drodze, Kasia znowu pyta. I znowu załatwia nam stopa!

Kierowca nie dość, że dowiezie nas do Cieszyna, to jeszcze finiszuje w Białymstoku. Co oznacza, że M dojedzie prawie do domu! Kierowca jedzie bokami. Do tego w pewnym momencie całkowicie mimo nawigacji zdaje się na Kasię.
Cieszyn witamy o 2:30. Kierowca podwozi nas pod dom Kasi. Żegnając się obie wygłaszamy M kazanie. Że mamy 

absolutnie gdzieś jak czuje się z innymi językami. Ten kierowca wiezie go daleko i MUSI się chociaż postarać.

Żegnam się też z Kasią i ruszam w kierunku akademika. Przed trzecią klub studencki tętni życiem. Ale ja mam wielki 

plecak i cały dzień podróży za sobą. Czyli prosto do łóżka.
Ciekawa jestem czy Kasia pójdzie na ten angielski...
PS: Ta sesja o której była mowa na początku? Wszystko zdane w pierwszym terminie ;)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz