Z włoskim smaczkiem czyli Marco, Roberto, Paolo i Matteo, czarna kawa, impreza i Wzgórze Gellerta na gorąco.
Dotarliśmy pod wskazany adres i na bezczela przemknęliśmy za jakąś kobietą przez drzwi wejściowe. Ruszyliśmy w górę, by zorientować się, że na żadnych drzwiach nie ma ani numeru mieszkania, ani nazwiska...
No to gdzie by tu..? |
Dziarskim krokiem pędzę na dół, sięgam do klamki i... Szok! Okazuje się, że drzwi są na zatrzask, a od środka otwiera się je magią... Albo dobrze ukrytym przyciskiem.
Telefon nadal milczy więc postanawiamy kulturalnie, "na żula" rozsiąść się na schodach.
Chwilę później słyszymy otwierane drzwi i na schodach pojawia się Marco. Jak zwykle pojawia się problem (który mnie zawsze bawi niezmiernie) w ilości wymienianych na powitanie całusów.
Włoch całuje 2 razy, a tym Polkom jeszcze mało!
Widać też lekkie rozczarowanie kiedy CS'owe "my two friends and I" (chwała Panu za angielski i jedno słówko dla obu płci :D ) okazuje się zestawem 2 dziewczyny + 1 facet.
Cóż, Aniołki Charlie'go będziemy odwalać następnym razem.
A i tak najlepsza była wiadomość od Marco... Wyglądało to tak nieprawdopodobnie, że serio wątpiłam w mój angielski. Otóż zaproszenie przysłał mi takie:
Trochę szkoda, że jestem jedyną osobą, która z nimi rozmawia.
Kasia rozumie większość, ale nie czuje się pewnie w mówieniu. Więc nie mówi...
A M nie mówi, bo nie umie. Wyciąga telefon i się nim bawi. Widać, że jest znudzony i nawet nie próbuje się integrować. Nie to co Kasia. Od wina dostała lekkich rumieńców i chęci coby się z chłopakami dogadać.
W trakcie rozmowy wychodzi na jaw, że Matteo jest pilotem. I pracuje dla Wizzair'a. Jakby tego było mało: dostałyśmy oficjalne zaproszenie pt: "Jeśli w samolocie usłyszycie moje imię dajcie znać, to pokażę wam kokpit. Nieeee to nie jest zabronione. W sumie lot dla pilota wygląda tak: start-film-lądowanie... Film mogę sobie odpuścić" :D
Z solenizantem musi być! |
Nas zaprasza na imprezy ciąg dalszy, więc M szykuje się do spania, a my szybciochem ogarniamy aparycje :D
Bawimy się w największym klubie Budapesztu aż do 4 rano.
Marco zamawia nam taksówkę. Wsiadamy, dojeżdżamy do mieszkania, płacimy (ała.. tym razem wolałabym spacer... tańsze to.), żegnamy się z kierowcą i idziemy do drzwi.
Wyciągam bezpiecznie schowane klucze (tu dziewczyny mają łatwiej if you know what I mean ^^) i podaję je Kasi.
Kasia wtyka pierwszy w zamek, obraca... I nie obraca.
Ups. To chyba był ten drugi.
Próbuje z drugim i SUKCE... Dobra, jednak tylko próbuje.
No to tego... Coś jest nie tak.
-Dawaj no te klucze!
Sprawdzam pierwszy: ani drgnie. Drugi? Głupio byłoby złamać.
Dzwonimy do M! A faktycznie. Telefony zostawiłyśmy w mieszkaniu, żeby nie zgubić.
No to mamy trochę prze... 4 rano. Ciemno. Pusta ulica. Przynajmniej pusta! I do tego zaczyna nam się robić trochę chłodno. Zaczynam chodzić żeby się trochę rozgrzać, patrzę na budynek, nad drzwiami widzę '92A'.
-Kasiaaaaaa. Jaki był numer domu?
-No 92..?
-Ale jaka literka?
-B, chyba?
... Czyli jednak wejdziemy do domu.
M zajął kanapę, zostawiając nam wspaniałe, duże łózko na antresoli. Plus nastrojowa czerwona pościel.
Śpimy do 10, a potem śniadanie: zdrowo i pożywnie! Czyli kanapki z pasztetem, zupki chińskie, kisiel, popijamy czarną kawą. Porządne odżywianie się Kasi poszłoooo... Ale jestem z niej dumna. Normalnie nawet soli nie używa, a tu je rzeczy, od których można zacząć świecić się w nocy i nie narzeka. Powiem więcej: w ogólne nie narzeka! Deszcz, chłód, mało snu, kiepskie jedzenie i ani jednego złego słowa.
Wychodzimy w słońcu późnego poranka (no chyba zacznę pisać wiersze!) na Plac Bohaterów. Zadanie dnia dzisiejszego: kupić Budapest Card. Daje ona możliwość bezpłatnego korzystania z komunikacji miejskiej, wejścia do paru muzeów a także do term (!).
Idziemy w kierunku Oktogonu, mijając kolejne ambasady.
Wyłudzamy mapkę miasta od chłopaka sprzedającego wycieczki objazdowe oraz rejsy po Dunaju. Pomaga nam również zlokalizować punkt informacji turystycznej gdzie prowadzona jest sprzedaż kart.
Info: Punkty informacji turystycznej (nie wiem jak jest z tymi przy dworcach i na lotnisku) są otwarte w dni robocze...
W sumie Kasia chciała zwiedzić Budapeszt pieszo. Szczęście jej dopisało.
Ruszamy w kierunku Dunaju mijając po drodze wspaniałą Operę (dla chętnych: można ją zwiedzać). Wchodzimy w uliczki mijając Bazylikę św. Stefana (Opłata za wejście: 200 huf/1 euro albo jak ja podczas następnego wypadu, weszłam na mszę. Za to nie mam zamiaru płacić), a potem omijając odgrodzone uliczki (jakiś film kręcili) docieramy do Parlamentu. To jest coś co absolutnie, obowiązkowo trzeba zobaczyć! I w dzień i w nocy. Dzień odhaczony, zostaje nam noc.
A teraz zagadka! I w sumie mogę się wykosztować na pocztówkę z następnego wypadu ;)
Co łączy Paryż i Budapeszt?
Kto pierwszy, ten lepszy.
Idziemy na Wyspę Małgorzaty, która jest sportowo-rekreacyjnym centrum miasta, i jemy tam drugie śniadanie. Chwilę wcześniej Kasia robi sobie zdjęcie przy jednej z brzydszych fontann jakie na Węgrzech widziałam.
Podróżniku! Pasztet Twoim przyjacielem! Burżujsko dodajemy ogórki i siadamy na ławce na odwrót, tak żeby mieć widok na rzekę.
Przechodzimy na stronę Budy.
Jej główną zaletą jest to, że daje dobry widok na Peszt :D
Bo Francuzi :P |
Jako, że kolega z Oktogonu był bardzo pomocny postanawiamy i tym razem zgłosić się do niego po radę.
Przy okazji dopytujemy rejs... W końcu dochodzimy do wniosku, że nie będziemy sobie odmawiać skoro nie wiadomo kiedy znowu będziemy w Budapeszcie.
Znów idziemy w kierunku rzeki.. Mija nas kilka naprawdę dużych grup kibiców. Po jakieś 30-50 osób każda. Wie ktoś może co się tam 17 maja działo?
Od tego chodzenia odechciewa nam się szukania poleconych lokali, więc zgarniamy po ogrooomnym kawałku pizzy w pierwszym, który się nawinął.
Później kupujemy pocztówki (mam taki plan. zawsze przywozić pocztówki a potem wytapetować nimi jedną ze ścian) i pędzimy na łódź. Kolejne 40 minut spędzamy oglądając Budapeszt z perspektywy Dunaju. Całkiem to fajne ale zdecydowanie na jeden raz.
Kiedy znowu stajemy na lądzie decydujemy się poszukać jakiegoś sklepu monopolowego. Węgry? Tokaj! I nie napić się go?
A potem co? WZGÓRZE GELLERTA!
Miejscówa z najlepszym widokiem. Odnajdujemy mały placyk, siadamy na ziemi i walczymy z korkiem. Bo oczywiście o korkociągu nikt z nas nie pomyślał.. A właśnie: czego nauczyłam się przy kolejnym pobycie? Że jak dobrze traficie to można w sklepie poprosić o otworzenie butelki!
W końcu się udaje a my zaliczamy jeden z fajniejszych, wyjazdowych wieczorów.
A co się trafia później? Walka z własną wolą. Bo wiecie. Moja silna wola jest słabą silną wolą. A tu trzeba zdecydować czy wchodzimy jeszcze 2 razy tyle pod górę czy nie...
Z tego pojedynku wychodzę jako zwycięzca ;) wchodzimy (stąd to 'gorąco') i doświadczamy jednego z najlepszych widoków w życiu. Top 5 na pewno. Nie wiem czy nie najlepszego. Dociera do mnie co znaczy 'zapierający dech w piersiach'... I nie mam na myśli wspinania się na górę :D
Po 23 schodzimy do term zaraz pod wzgórzem. Wygrzewamy się (oraz gwałtownie schładzamy, po chyba nam się coś we łbach poprzewracało i po saunie leciałyśmy biegiem do baseniku 2x2m, wypełnionego wodą o temperaturze 12 stopni...) i po 2 wychodzimy.
W planach mieliśmy zobaczyć Parlament nocą. I nie wyszło. Okazało się, że światła gaszą, po którejś w nocy. Niby fajnie. Ekologicznie. Ale ja to chciałam Kasi pokazać!
Powrót do mieszkania jest chyba najtrudniejszym z wszystkich dotychczasowych marszów. Woda wyciągnęła z nas siły. W mieszkaniu tylko przebieramy się i rzucamy na łóżko.
W końcu jutro trzeba będzie jakoś wrócić.
Kasia na 8 w poniedziałek MUSI być na zajęciach...
A teraz WIDOCZKI:
co łączy Budapeszt i Paryż? po zdjęciach widzę, że bardzo dużo rzeczy! te uliczki wyglądają prawie identycznie do tych prowadzących na Montmartre <3 napis 'ego sum....' wygląda jak ten, który widnieje na operze paryskiej, architektura tak podobna... :D i co jeszcze? to, że Basia jadąc i tu, i tu, nie zabrała ze sobą korkociągu! :D
OdpowiedzUsuńbuziaki! :)
Tak blisko! Ale niestety nie.
OdpowiedzUsuńBudapeszt ma naprawdę wiele wspólnego z Paryżem więc którakolwiek z poprawnych odpowiedzi będzie akceptowana. Tylko BŁAGAM niech będą konkretne :P
Paryż i Budapeszt łączy jakieś 1485 kilometrów asfaltu ^^ To było proste, daj coś trudniejszego! :)
OdpowiedzUsuń